Taki mi się medalion zapodział w odmętach komputerowych, a że nigdzie nie
publikowany to zgłosiłam na wyzwanie Turkusowego Hamaka pt. "Buduar".
Temat bardzo sympatyczny mogłabym wykonać wiele wariacji ... Pojęcie
buduar powstało w epoce rococo, a że mój haft też rococo, a i różyczki w
pudrowo - różowych, różanych, liliowych kolorkach, pasujących do epoki - to zgłosiłam.
Jak mnie już naszło na szycie.... to sobie przypomniałam, że właściwie to powinnam sobie kupić maszynę. Łucznik teściowej mnie nie lubi. Łucznik którym uszyłam spodenki alladynki (odrzucone przez właścicielkę, za szerokie i nie różowe) przywożę z Sejn z domu rodzinnego.
Był kiedyś mój (ten Łucznik) ale rodzice mnie "spłacili" .... teoretycznie pieniądze na nową mam. Mąż bez przerwy kupuje sobie zabawki, bo model już stary a wyszedł nowy .... a to jakaś nagrywarka niezbędna, dysk zewnętrzny bez którego nie można się obejść... o sprzętach niezbędnych w gospodarstwie przydomowym nie wspomnę...
Więc czemu tej maszyny nie miałabym sobie kupić. Nawet jak nie będę używać to i tak kupię. Przeraża mnie oglądanie wielu modeli, porównywanie ofert - czasu szkoda. Pierwsza jaka wpadła mi w oko na jakimś blogu to Silver Crest z pewnego marketu na L. Na drugim blogu znowu pochlebna wielce opinia, na trzecim to samo.....
Poinformowałam wczoraj Męża że wyboru dokonałam...Wybór został pochwalony. I tu problem, nie mam żadnej gwarancji, że jak się pojawią to dam radę upolować.... mieszkam daleko. Pozostaje polowanie na wtórnym rynku, prawdziwe polowanie, bo jak widzę to mają wzięcie. Jest nadzieja, że w tym czasie może mi przejdzie. Bo tak naprawdę to tej maszyny aż tak bardzo nie potrzebuję. (Ja to nie Mąż, że jak coś chce to już musi to mieć bo inaczej świat się kończy.) Tyle co szyję wystarczy mi pożyczyć Łucznika z Sejn, albo polubić starego Łucznika teściowej.....
A tymczasem jak mnie już naszło, to zawiozłam maszynę do szkoły, zrobiłam dziewczynom i chłopakom też - warsztaty w ramach zajęć świetlicowych i w ramach Szkolnego Koła Rękodzieła również...... szybki kurs obsługi maszyny do szycia.
To był strzał w dziesiątkę. Nowinkami techniczno-informatycznymi to bym młodzieży nie dała rady zaskoczyć, ale wszystkim co w czasach mojego dzieciństwa było zwyczajne i prozaiczne - to i owszem.
Szyliśmy etui na komórki, saszetki, piórniki, kosmetyczki, próbowaliśmy przyzywać aplikacje, testowaliśmy wielość ściegów (których nawet ja jeszcze nie testowałam). Syneczek już wcześniej w domu szył więc się tylko przyglądał.
W rezultacie zajęcia z zaplanowanych dwugodzinnych przeciągnęły się znacznie, aż musiałam porządnie tupnąć i odgonić młodzież od maszyny - pora zrobiła się dosyć późna, a mąż sam w domu zaczął składać lina w zalewie octowej i denerwował się mocno (co był słychać jak dzwonił z pytaniem gdzie leży cebula, listek laurowy i ziele angielskie) - kuchnia to nie jest miejsce gdzie czuje się jak ryba w wodzie.
Zapomniał o zajęciach, gdyby wiedział to by się sam nie brał, ale złożył i ze wszystkim poradził.
Na weekend Łucznika zabrałam do domku, ale został na werandzie - nie było kiedy się zabrać za szycie, więc dziś znowu ciągnę go do szkoły.... ciężki jest, dlatego tą nową maszynę sobie upatrzyłam parę kg ponoć waży.
Przepiękny!!! Powodzenia życzę:)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam serdecznie