Pierścionek z haftem rococo, na zamówienie wyhaftowany, będzie stanowił komplet z naszyjnikiem. Obwódka z ażurem, którego nie będzie miał naszyjnik - tak sobie zamawiająca zamówiła. Haft na lnie.
Obiecanej prezentacji haftującej babci - sąsiadki chwilowo nie będzie. Dzieła które były w moim posiadaniu tajemniczo zginęły .... znajdą się kiedy tylko przestanę ich szukać. Pożyczyłam za to hafty od wnuczki babci, duuużo tego jest, tak dużo że aż nie wiem jak podejść do tematu, ale ostatnie dni minęły mi pod znakiem chorób, lekarzy, badań więc głowy do tego nie miałam. Co się odwlecze to nie uciecze. Dzieci mi się pochorowały, na tajemniczą (dla mnie ) chorobę .... o której często słyszałam, a do czynienia nie miałam - grypa żołądkowa. Ciekawe jest to, że styczności ze sobą nie miały, starsza w Warszawie, młody w domu. Domowe sposoby nie pomogły, dziś dopiero dostały leki apteczne, może będzie lepiej. Młody to zrobił się żółty i słaniał się na nogach. Już będę wiedziała cóż to za tajemnicza choroba.... a jaka paskudna... be....
Broszka Joli doczekała się powtórzenia, oczywiście są podobne, ale nie identyczne. Wymiary 32x27 mm. Haft na czarnym lnie.
A tu pokazuję jak wysyłam w świat moje dziełka.... oczywiście tylko te zakupione w sklepie Diuu.
Muszę to napisać, bo i mnie się udzieliło. Delikatne wzburzenie. W
zasadzie mam do niego pełne prawo, bo dotyczy bezpośrednio mnie.
Zaczęło się dosyć niewinnie, wieczorem uskuteczniałam spacer po blogach, trafiłam na wpis na blogu Niteczki w Sieci,
gdzie po raz pierwszy dowiedziałam się o burzy wśród hafciarek
wywołanej artykułem w pewnej, bardzo lubianej przeze mnie gazecie.
Kiedyś był to dodatek do gazety Wyborczej, dziś nie wiem, straciłam z
nią kontakt kiedy przeprowadziłam się z domu rodzinnego, więc i artykuł
umknął mojej uwadze.
....a niech tam, zrobię im reklamę: Wysokie Obcasy się nazywa.... Rzecz
była o młodej, wykształconej osobie, która postanowiła powielać i
sprzedawać haftowane obrazki swojej zmarłej babci Poli Parysek. W tym
celu poszukiwała hafciarek, które by jej w tym powielaniu pomogły....
(inne artykuły donoszą że trwają rozmowy w sprawie sprzedaży w Londynie
?) No i pisząca artykuł, nic a nic nie zorientowawszy się co w
hafciarstwie Polskim piszczy, napisała, że hafciarki wymarły, albo są
stare, albo maja jaskrę, albo się wstydzą (bo haftowanie to synonim
wymiotów) i dlatego nikt nie haftuje publicznie... tylko bohaterka
artykułu, a haftów to już chyba nikt w Polsce nie uczy.....
Zaraz na gorąco po przeczytaniu, nie omieszkałam i ja zając stanowiska w komentarzach pod artykułem. Napisałam co następuje: "Jestem jedną z hafciarek, której zaproponowano kopiowanie obrazków
babci. Obrazki były fantastyczne (oryginały) Zrobiły na mnie ogromne
wrażenie, właśnie ze względu na ich wyjątkowość. Tak jak istniało
"malarstwo naiwne" tak nazwałabym hafty babci "hafciarstwem naiwnym".
Artykuł jednak mnie zniesmaczył.... ani stara nie jestem, ani nie
umarłam, ani jaskry nie mam.... Jestem instruktorem rękodzieła,
czeladnikiem, między innymi w zawodzie hafciarza....często haftuję (nie
mylić z torsjami) w publicznych miejscach, uczę haftu dzieci w szkole,
nauczycieli na warsztatach w pewnej szanowanej instytucji, właśnie
rozpoczęliśmy cykl zaplanowany na cały rok. Nieładnie. Tak pisać aby na
pisać. Bez przygotowania."
Teraz myśl rozwinę. Niedługo po
założeniu bloga, we wrześniu dostałam maila z pytaniem czy nie
zrobiłabym kopii haftowanych obrazków babci... Aż mi się gęba sama
uśmiechnęła, jak otworzyłam załączniki - obrazki były cudne, takie
właśnie "świeże", bez powielania, małpowania wzorów, bez wzorowania się
na czymś wielkim, patetycznym, takie babcine opowieści igiełką i
niteczką na białym płótnie, jak dla mnie rewelacją.
Dodam, się nie
chwaląc zupełnie, że sztuka ludowa to mój żywioł, wyrosłam wśród twórców
nieprofesjonalnych, obie prace dyplomowe pisałam o twórczości właśnie
takiej, ludowej....takiej "naiwnej" jak malarstwo Nikifora, "jak cię
widzę tak cię piszę, "jak to widzę, tak to wyhaftuję".....
Biłam
się z myślami, podjąć się? czy nie podjąć? Nie było tam wtedy mowy o
powielaniu w dużych ilościach.....może we wrześniu P.Basia Metelska
jeszcze nie wpadła na pomysł ze sprzedażą ? Zrozumiałam,że chce kopie
zrobić dla siebie, a oryginały ma jej mama. No i odmówiłam,
nie pamiętam jaki powód podałam. Między innymi problemem była dla mnie
wycena mojej pracy.... zważywszy, że haftowanie byłoby dla mnie
przyjemnością, pani pisała o ograniczonych środkach, pewnie zgodziłabym
się zrobić to za grosze.... na czym ucierpiała by moja rodzina.... Tak,
to był jeden z powodów mojej odmowy.
A teraz z artykułu (nie
pisała go P. Metelska) dowiaduję się, że mnie nie ma..... mam jaskrę,
umarłam, wstydzę się haftować, bo to nie nobilituje....za karę, bo
odmówiłam.
A i jeszcze na stronie firmy p. Metelskiej
przeczytałam, że haftowano dawno temu, i to bardzo daleko, bo za
siedmioma górami i lasami też.... i że niejako miałabym zostać objęta
ochroną prze wyginięciem..... przy pomocy projektu - ruchu ratującego
haft ręczny.... o matko, za dużo tego jak na moje nerwy.
Tu podaję link
do bloga Maknety, gdzie pisząca zajęła stanowisko podobne do mojego,
nie będę się więc powtarzać, dodam, że pięknie porównała twórczość Pani
Babci do "malarstwa naiwnego" Nikifora. Wracając
do haftujących babć, po sąsiedzku mieszkała babcia J. Kiedy ją poznałam
przekroczyła już 80 wiosen, a jej pasją było haftowanie. Robiła to od
świtu do zmierzchu, a rodzina ledwie nadążała z nastarczaniem jej
materiałów. Wzrok i sprawność jej rąk słabła z roku na rok, hafty nie
były idealne, ale właśnie to podobało mi się bardzo, więc kilka jej
dzieł zachomikowałam gdzieś głęboko, żeby jakiś "domowy" laik mi ich nie
sprzątnął... jak je znajdę to poświęcę jej osobny post... a co, należy
się babci J. Za to że haftowała, za jej cierpliwość, za upór, za przekraczanie granic fizycznych, za walkę ze sztywnością stawów, za piekące oczy, za pasję. Obiecuję.
Efekt hurtowego zamówienia, od jednej osoby, podejrzewam - dla trzech kobiet w rodzinie. Naszyjniki zamówiła moja stryjenka jeszcze latem.... zamówiła w niedzielę.... po niedzieli straciła przytomność. Żyła jeszcze jakiś czas, a ja czekałam aż jej się polepszy... zrobię wtedy naszyjniki i jej zawiozę. Nie zdążyłam, zmarła. Na pogrzebie jej córka (nie było jej przy rozmowie kiedy ciocia zamawiała) zachwyciła się naszyjnikiem, który akurat miała na sobie moja córka.... no i powtórzyła zamówienie. Czasu minęło naprawdę sporo, jak to u mnie...skończyło się lato, minęła jesień, prawie kończy się zima. Cały czas męczy mnie kiedy komuś coś obiecam i nie mogę zabrać się za realizację. Wreszcie zrobiłam. Dziś zostały dostarczone ("pchnęłam umyślnego" do Suwałk) mam nadzieję, że się podobają.
Niby, na pierwszy rzut oka takie same, a jednak nie mogłam oprzeć się pewnym manewrom żeby jednak takie same nie były....
A teraz napiszę słów kilka o problemie, który nurtuje mnie od jakiegoś czasu, o istnieniu którego pojęcia nie miałam - żyłam w błogiej nieświadomości. Będzie o kunach. Tak, to te przesympatyczne zwierzątka, takie milusie, że aż chciałoby się je hodować w domu... Od dawna żyły na stryszku budynku gospodarczego. Swoja obecność zaznaczają pozostawieniem kupki, zawsze w tym samym, widocznym miejscu, jedną pod budynkiem gospodarczym, drugą pod bramką wejściową. W okolicy mamy wiele różnych zwierząt (tu obalę mit, ze kuny boją się obecności drapieżników) między innymi sówki mieszkają w drzewach nad rzeką... lisy mamy na wyciągnięcie ręki (był na tarasie) koty spacerują tabunami. No i żyliśmy tak, obok siebie do ubiegłego tygodnia, kiedy to w środku nocy obudził mnie szalony tupot łapek nad sufitem naszej, dobudowanej nad tarasem, sypialni. Obudziłam męża, mówię mu - kuny...a on wyrwany ze snu próbował przekonać mnie, że to nie kuny, nie ma opcji żeby dostały się na strych... po rynnie nie dadzą rady, drzewa nie ma, tam jest miękka ocieplina, nie byłoby słychcać żadnych odgłosów...(tylko w takim razie co to jest ??? ) Maleństwo obudziło się i zamarło z przerażenia, tupot ustał, spaliśmy do rana czując w pobliżu obecność "obcych". Mąż jest miłośnikiem horrorów, toteż byłam bliska zawału, ale przypomniałam sobie rozmowę z koleżanką z pracy, która mówiła, że kuny doszczętnie zdemolowały im ocieplenie dachu. Rano Maleństwo nie mówiło o niczym innym tylko o tupiących na strychu jeżach... O matko!!! toż to ona już dawno mówiła nam, że śnią jej się straszne sny, ze jeż mieszka na strychu i głośno tupie... kuny musiały ją budzić od dawna, a my tłumaczyliśmy jej, że to sen! Następne kilka dni minęło nam pod znakiem kuny... Mała bała się spać i przebywać w pokoju z "tupiącym" sufitem, trochę późno połapałam się że ona nie wie, że kuny to zwierzątka, początkowa oswajała temat tłumacząc nam: "mój chuna jest fioletowy i ma loki na główce i wygląda jak numeraki - z bajki".... no tak, wtedy mnie olśniło. Opowiedziałam jak wygląda kuna, podsunęłam kartkę i dopiero kiedy skończyła rysować pokazałam jej zdjęcia szkodnika w internecie.
Każdy kto miał choć trochę do czynienia z rysunkiem projekcyjnym dzieci, widzi jakim traumatycznym przeżyciem było usłyszenie kun na stryszku. No ale nie trauma jest najgorsza... potem zasiadłam przed komputerem i obczytałam fora budowlane i ogrodnicze i wszelkie inne. Kuny to szkodniki!!! Zalęgają się w domach ocieplanych wełną mineralną i drążą w nich korytarze, powodując niszczenia i powstawanie kominów cieplnych. To by tłumaczyło obecność płatu takowej wełny na rynnie, które dostrzegło nasze dziecko kwitując " tata, kotek na dachu" (na wysokości trzeciego piętra) Początkowo myśleliśmy, że to ptaki, ale też trudno było wytłumaczyć w jaki sposób dostały się pod dach. Dodam tylko, że mąż uwierzył w moją wersję dopiero jak wszedł na stryszek i osobiście obejrzał ślady łapek odciśniętych na kurzu. Tymczasem czekamy na rozwój wydarzeń... podobno ostre zapachy odstraszą "obcych" np. naftalina w kulkach - nie omieszkam rozłożyć. Wyczytałam również, że większość ubezpieczycieli nie pokrywa strat spowodowanych przez kuny. Znawcy donoszą, ze Niemcy od dawna zmagają się z plagą kun, że u nas kłopoty zauważalne są dopiero przy zachodniej granicy, a nas ten problem dotyczyć będzie dopiero za kilka lat... akurat ! my mieszkamy na wschodzie !!! Mam nadzieję, że kogoś uświadomiłam i w porę ostrzegłam.
Broszka na lnie w kolorze gorzkiej czekolady. 32x27 mm. Prawie w całości użyłam mojej cieniowanej własnoręcznie muliny.
Niesamowicie uroczy komentarz pozostawiła mi Milena z Ukrainy, w oryginale: "Супер красивые работы...я видела первый раз такие медальйоны в музее
Пушкина....правда они были из золота...... видела на выставках в Киеве
..не найду заготовочек для них..." Dla młodszego pokolenia napiszę, że chodzi mniej więcej o to, że prace takie jak moje widziała po raz pierwszy w ....muzeum Puszkina, wprawdzie ze złota... i na wystawach w Kijowie. Tak mnie tym rozradowała, że aż pochwaliłam się mężowi !!!
Haft rococo z elementami płaskiego, na lnie podkolorowanym farbami akrylowymi. Len w kolorze kości słoniowej co ostatecznie nadało całości ciepłego odcienia pasującego do bazy - "antyczny brąz". Większe różyczki wykonane muliną własnoręcznie ufarbowaną... Wymiary wstawki 3x4 cm.
A to widok na moją baśniową krainę. Jezioro Jędzelewo w Starych Juchach. Zanim siarczyste mrozy zamknęły nas w domach udaliśmy się całą rodziną na zimowy spacer. Był to początek stycznia... wdrapaliśmy się na drewnianą wieżę widokową i wypatrywaliśmy wiosny.... niestety to co nadeszło później wcale nam się nie spodobało.
Mamy drugi tydzień ferii, mróz może już nie tak wielki (było ponad 20) przyzwyczajeni jesteśmy, minus 10 to pestka
dla nas, ludzi z pogranicza suwalszczyzny, ale ten wiatr to już duuuża
przesada. Wywiewało z domu ciepełko, pomimo, że okna wcale nie stare i dosyć porządne i komór mają od groma...i miały być takie och i ach.... O wyjściu na spacer nie wspomnę, mróz z wiatrem przenikał do szpiku kości !!! Nie podjęłam się prowadzenia zajęć z rękodzieła dla dzieci w drugi tydzień ferii - żal mi było moich, nie miałabym ich z kim zostawić. Myślałam, że spędzimy je razem na zimowych zabawach, tymczasem Maleństwo przeziębiło się zaraz na początku, teraz dołączył syneczek, który pomimo to spędza sporo czasu na mrozie budując na górce "wyskocznie" z kolegą. A ja biegam do pieca, ogarniam wzrokiem wskaźniki (czy naczynie zbiorcze nie zamarzło), obiady gotuję.... a czas sobie płynie.... i płynie.... i zaraz będzie po feriach....
Pewna osoba mieszkająca w Londynie, miłośniczka wróżb, projektantka mody, właścicielka strony o wdzięcznej nazwie Kufer zachwycona moimi naszyjnikami napisała parę słów o nich .... o mnie.... które tu pozwolę sobie (nieskromnie) zacytować: "Znów zostałam oczarowana! Oczarowały mnie cudowne mini hafty dziewczyny
podpisującej się Ma.Kra. To maleńkie arcydzieła z których tworzy
czarowną, wyjątkową, unikatową biżuterię, głównie naszyjniki pięknie
oprawione i zawieszone. Jej kwiatki, ptaszki, widoczki czasami
trójwymiarowe co uwielbiam, są w pięknych kolorach, pięknie
zaaranżowane. Zabrakło mi motyli. Ja bardzo proszę Ma.Kra. o motyle!
Dużo motyli również!" Bardzo mi miło, czułam się tym wyróżnieniem zaskoczona.... nie pozostaje mi nic innego jak zabrać się za haftowanie motyli !!!